Powróciłam, ja córa marnotrawna... a właściwie autorka marnotrawna. Czego by nie powiedzieć, to muszę przyznać, że zwątpiłam po raz pierwszy.
Oczywiście mam całą listę tłumaczeń, wyjaśnień i powodów, które uniemożliwiły mi pisanie ;-)

Najważniejszy z nich, pewnie spory międzynarodowy projekt, który koordynowałam i który kosztował mnie porządną dawkę stresu, wiadro nerwów, kilka skromnych ataków serca i trochę płaczu. Cóż... życie. Ważne, że dzięki szczęśliwemu splotowi wydarzeń, pomocy tłumu ludzi i ciężkiej pracy udało się wszystko doprowadzić do pomyślnego finału. Oczywiście, przy tejże okazji, narobiło mi się zaległości na wszystkich innych polach/obszarach/innych posiadłościach:
1. myślę, że już niedługo wyrzucą mnie ze studiów doktoranckich, bo nie było mnie tam już z miesiąc albo i dłużej;
2. muszę nadrobić zajęcia ze studentami, które odwołałam;
3. muszę napisać eseje z poprzedniego i obecnego semestru;
4. pewnie muszę zrobić jeszcze kilka innych rzeczy, o których jeszcze nie wiem, ale dowiem się zaraz, jak otworzę kalendarz.
Łel.... lajf.
Przestałam też chodzić na dutch, tzn. nie porzuciłam lekcji ale chyba już ze 3 tyg nie byłam i obawiam się, że już mi wszystko wywietrzało z czaszki. A ostatnio mój dutch-nauczyciel wygłaszał jakieś groźby karalne o teście, czy coś.
A dzisiaj mam dej-of i już mi głupoty w głowie fermentują. Do roboty!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz