5.03.2012

me&my ego

Impotencja. Twórcza, rzecz jasna. Albo twórczo-czasowa. Bo ja to nawet wenę mam i pomysł mam, co by tu napisać. Ale czasu nie mam, ni cholery. Jestem tak zarobiona, że czuje się, jak chomik popierniczający w kółku. Już nie, jak mały chińczyk w fabryce, bo to nie oddaje dramatyzmu sytuacji. Bardziej, jak niewolnik przy budowie piramid. Robota, gym - biegam (i nie myślę o całonocnym bzykaniu z pewnym atrakcyjnym kolegą, który obiecał mi ostatnio sex mojego życia. myślę o robocie), idę do domu i wciąż myślę o robocie, w domu siadam do roboty, spotykam się ze znajomymi, gadamy o robocie. Masakra - banda zarobionych 30-latków ubezwłasnowolnionych przez system. Dzisiaj przekroczyłam wszelkie granice, bo nawet na zakupy nie poszłam, bo pomyślałam, że jak zamówię w necie, to przywiozą do domu, a ja w tym czasie będę mogła spokojnie pracować zamiast z wózkiem po sklepie ganiać. A najbardziej frustrujące jest to, że człowiek jest w kieracie 24/7/365, to i tak ma zaległości i jest w nieustającym niedoczasie. A co. W sobotę doszłyśmy z koleżanką do wniosku, że przydałby nam się miesiąc niewymagającej roboty, możemy bułki sprzedawać albo w mało uczęszczanym solarium na wsi się zatrudnić. O. Wracam do roboty.

I jeszcze te 3 stówki mandatu. Nie powiem gdzie i jak bardzo mnie ściska ze złości!

31.01.2012

psuj pospolity

Ja to jednak jestem psuj pospolity. Jeśli jakieś urządzenie ma dwa przyciski, to jest pewne, że prędzej, czy też później coś w nim spsuję, a jeśli jest to sprzęt elektroniczny, a ma jeden przycisk i przynajmniej dwie opcje, to mój potencjał usterkogenny wzrasta w tempie geometrycznym.

W poniedziałek przyszłam do fabryki i mi coś tam nie grało w laptoku, to rach-ciach, przywracanie systemu najlepszym przyjacielem użytkownika humanisty, klik, klik, klik...przywracanie systemu w toku, ponownie uruchamianie komputera i... ciemność. Czarny ekran, zero reakcji, lampka od twardego dysku nie mryga, koniec. Laptok kaput. Panna k. w panice, włącz/wyłącz, klik, klik, klik, jeb w klawiaturę. Nul, reakcji brak. Level of panic - high. Mam taki odruch bezwarunkowy, że po przekroczeniu pewnego poziomu paniki komputerowej pisze do znajomego laptoko-lekarza [inna sprawa, że muszę kiedyś, laptoko-lekarzowi, jakoś się odwdzięczyć za ratunek w moich napadach paniki informatycznej], że wypadek przy pracy był w fabryce, pacjent w stanie krytycznym, nie daje oznak życia. Laptoko-lekarz orzekł, że dzisiaj nie da rady, ale podłączyć pacjenta do respiratora i czekać, nadchodząca doba będzie decydująca. No i była. Niesłychanym nakładem sił, pomysłów, kombinacji klawiszowych, wciśnięć, naciśnięć, bluzgów i gróźb karalnych udało mi się w nocy przebudzić leo dżuniora ze śmiertelnej śpiączki. Ale antywir nie działa i działać nie zamierza, net w fabryce nie działa, leo co jakiś czas traci przytomność, dalej stan raczej kiepski. To ja, skoro świt, leo dżuniora pod pachę i do naszego fabrycznego IT na sygnale pędzę, opowiadam, jaka to straszna sytuacja, że umarł, że to, że tamto. A oni zamiast naprawiać laptoka, to się na mnie piłują, że prywatny sprzęt do użytku służbowego, że nie zarejestrowany, że nie chroniony, że nie-bezpieczeństwo danych, że to, że tamto, a w ogóle, to loginy i hasła na karteczkach i karta sieciowa winna wszystkiemu ale oni się tym zajmować nie będą, bo sprzęt prywatny. Sacre bleu, zaklęła szpetnie panna k., tupiąc nóżką, kazała fabrycznym technikom-magikom wypchać się pęczkiem cech dystynktywnych, obróciła się na pięcie i poszła. Uniesienie się honorem i godnością własną nieco poprawiło mi samopoczucie ale nie rozwiązało jednak problemu laptokowego, więc został on czerwonym ambulansem odwieziony na terapię do laptoko-lekarza i jak się można było spodziewać w jego obecności wszystko działało, jak trzeba. No może prawie wszystko. I jak tu nie być frustratem informatycznym, jak laptoki robią sobie ze mnie jaja na każdym kroku??? no jak? he?

I jutro znowu muszę iść do fabrycznych IT-techników-magików licząc na to, że mnie nie poznają po dzisiejszym koncercie fochów i foszków. Chyba założę okulary przeciwsłoneczne. I kaptur.

28.01.2012

za tyłek

"nie, nie boję się, nie nie boję się... tyryryry", czyli parapetówkowy pavulonowvy zawrót głowy trwa. Jeszcze tylko moja nowa rezydencja i nasze wątroby będą mogły spać spokojnie przez jakiś czas. Tym razem obyło się bez przedstawicieli władzy, bo sąsiadów jeszcze brak i nie miał ich kto powiadomić, że taka fajna impreza jest.

Dzisiaj, na lekkim kacorze, ogarniając chatę po całotygodniowym użytkowaniu, zastanawiałam się, skąd do jasnej anielki, bierze się kurz w chacie? Mało co tutaj bywam, w zasadzie bardziej sypiam niż bywam a na meblach tony kurzu się zbierają. Inna sprawa, to ciemne meble są extra, co nie? noo są, a jak zajefanie widać na nich każdy pyłek kurzu! Nigdy, przenigdy nie kupujcie sobie ciemnych mebli, chyba, że chcecie kilka razy w tygodniu zbierać wszystkie pierdolki z szaf i szafek i poginać ze szmatą i pronto w dłoni. Daje Wam słowo, że są w życiu lepsze rozrywki. Jak już tak pisze o moich gospodynio-domowych sprawach sprzętowych, to po pralce, zanabyłam sobie drabinę. Przepaliła mi się żarówka i nie było w domu absolutnie żadnego sprzętu, na który mogłabym wleźć i ową żarówkę wymienić. Oczywiście mogłam zadzwonić po kogoś, dla kogo natura była hojniejsza w sprawie wzrostu, ale jak każde dziewczę z syndromem zosi-samosi, uznałam, że nie jest to pierwsza i pewnie nie ostatnia żarówka, której znudziło się świecenie, więc lepiej drabinę mieć niż jej nie mieć. Pojechałam do sklepu, zanabyłam drabinę, problem pojawił się dopiero, jak chciałam zapakować ją do mojego peugeota, bo jakby to powiedzieć, no zmieścić się nie chciała za żadne skarby. Z pomocą dwóch miłych panów jakoś udało nam się rozwiązać ten kłopot i misja "drabina" zakończyła się sukcesem.

Na koniec rozmowa z taksówkowej podróży powrotnej z wczorajszej parapetówki:
Koleżanka: ty, co On mi gadał, że życie chce sobie ze mną układać.
Ja: hahahaha
Taksówkarz: ale to chyba dobrze?
Koleżanka: no ja nie wiem, niech spierd**a
Taksówkarz: no tak, ci porządni mają najgorzej.

24.01.2012

smok analog

Znowu mała przerwa w nadawaniu była, zjadł mnie smok analog. A tak poważnie, to czas nie leci, czas zapierdziu z zastraszającą prędkością. Były święta, był nad wyraz udany Sylwester i nieoczekiwana zmiana miejsca życia i bycia. Tak, tak przeprowadziłam się. Nie daleko, ale dosyć szybko i chaotycznie, bo lokatorzy chętni na moje poprzednie mieszkanie koniecznie chcieli się wprowadzać teraz, zaraz już. Więc nosiliśmy, nosiliśmy i jeszcze raz nosiliśmy. Pierwszy raz przyznałam, że mam za dużo rzeczy. Ogólnie rzeczy: sukienuń, sukieneczek, bluzeczek, butów, płaszczy, talerzyków, książek i innych dupereli. Wszytko absolutnie niezbędne. Jak można się spodziewać, zaraz po rozpakowaniu się na nowych salonach, szybko zmieniłam zdanie i dokupiłam kilka sukienek i butów. Trochę czasu już minęło, więc jestem zadomowiona. Teraz mam w planach parapetówkę, ale mam pewną obawę, że będzie tka fajnie, że panowie w niebieskich mundurkach też zechcą do nas dołączyć.

Dzisiaj miałam (jak zwykle niezwykle głęboką) refleksję, że blog to jest jednak pożyteczna rzecz. Daje wiarygodny obraz wspomnień. Bo panna k. przejawia powszechną tendencję do zapominania o tym, co było złe i wspominaniu ludzi z lepszej strony. I jak kolejny raz jakiś ludź zachowuje się niefajnie, to można sobie luken-kuken i jak na dłoni widać, że chodzenie w życiu na byle jakie kompromisy jest do dupy. Taka subiektywna obiektywizacja. o.

26.12.2011

po świętach

świąteczne varia:
Siedzę sobie z mammitą, mama przegląda gazetę i tako oto rzecze:
" o patrz, tabletki uspokajające w promocji"
ja: "????"
mammita: "no muszę kupić, tylko jeszcze nie wiem, czy dla mnie, czy dla Ciebie"

ja: "do dupy macie ten odkurzacz. kupcie sobie nowy"
mammita: "no i co jeszcze. ciekawe po co?"
ja: "jak byście mieli lepszy odkurzacz, to można by te psie kłaki z dywanu wyczesać"
m.: "no, jak byśmy mieli. ale nie mamy i musimy z tym żyć."

Mammita przejęła ipada i chowa się po kątach.
ja: "co robisz?"
mammita: "a nic..."
ja: "strasznie zajmujące nic, mogę mojego ipada?"
m.: "nie"
ja: "yyy...ale jak to nie?"
m.: "no nie, bóg kazał się dzielić"
Później okazało się, że mama odkryła w sobie nową pasję i postanowiła zostać owocowym ninja.

mammita: "ścisz tę muzykę"
padre: "niby dlaczego?"
m.: "bo pies się boi"
p." to kto tu jest ważniejszy, ja czy pies?"
m." a mogę się zastanowić".

mammita: "chcesz rybkę?"
ja: "nie, dziękuję"
m: " a dzieci w afryce głodują..."

Padre: "Choinki nie będzie, kolęd nie będzie, nic nie będzie. pogłupiały baby."

Mammita: "Widziałam w Twojej kosmetyczce nowy krem"
ja: "jaki?"
m.: "ostatni ratunek. a może ostatnia przysługa. sama już nie wiem".

24.12.2011

merry, merry

W tym roku, zupełnie niespodziewanie i wbrew wszelkim regułom, złoże Wam świąteczne życzenia: wszystkiego wesołego, spokojnego i jakiego sobie tam jeszcze chcecie w te święta. Jak najmniej upierdliwej i wścibskiej rodzinki, twórczych rozmów przy stole (skoro już przyszło nam przy nim siedzieć), smaczncznego jedzonka (skoro i tak wszystko kręci się wokół jedzenia), Pachnącej lasem choinki (skoro musimy ją mieć w domu) i miłej atmosfery, cokolwiek to znaczy. Żeby nie było, że jestem marudną starą panną, to w tym roku przyjmuję zeszłoroczną strategię panny m. - biorę święta na wesoło, niekoniecznie śmiesznie, ale za to z uśmiechem.

To że są święta ma jeden duży, niezaprzeczalny plus - za niecałe 3 dni będzie już po świętach i wszystko zacznie wracać do normalności. Skończą sie wycieczki bezmyślnie błądzących po sklepach ludzi-ząbie, obijających się o wszystko i wszystkich, skończą sie aniołki, anielice, szopki, kolędy i wszystkie dysko-błysko świąteczne "atrakcje" doprowadzające mnie do szewskiej pasji i odkrywania w sobie morderczych instynktów. Tak sobie myślę, że caly ten świąteczny énturage jest efektem działania ukrytego lobby dzieciatej części społeczeństwa, bo nie-dzieciatym wystarczyłyby 3 dodatkowe dni wolne od roboty, bez całego bożonarodzeniowego teatrzyku. Tak czy inaczej, zmierzamy do końca roku i kolejnej obowiązkowej pozycji w kalendarzu, czyli sylwestra i powszechnego społecznego obowiązku dobrej zabawy i posiadania planów na tenże wieczór, który jak dla mnie nie różni sie niczym od jakiejkolwiek weekendowej imprezy, tym bardziej, że przypada w sobotę. Tak też potraktowaliśmy tegorocznego sylwestra, zarezerwowaliśmy stolik w pubie i idziemy na hulanki i swawole.

Tym optymistycznym akcentem zakończe ten wpis i jescze raz po-życzę Wam merry, merry.

Ps. Jest to pierwszy historyczny wpis poczyniony na ipadzie, więc wybaczcie mi błedy interpunkcyjne i literówki ale jeszcze kiepsko edytuję tekst na tym ustrojstwie. Nie zmienia to faktu, że już chodze z nim do łóżka, aż sie boję pomyśleć, co to będzie, jak znajomy mi na niego pocztę teleportuje! Fiu, fiu!

20.12.2011

tyrosława

Dzisiaj jest pierwszy od kilku tygodni wieczór, kiedy nie mam czegoś do zrobienia na przedwczoraj, żadnych rażących zaległości. Cud, miód, malina, imbir i cynamon. Ostatnio odkopałam w swojej szafie prawdziwą korę cynamonową i namiętnie raczę się wieczorami herbatą z imbirem, cynamonem i miodkiem. Mniam, polecam.

W sumie, to nic szczególnego się nie zdarzyło ostatnimi czasy, bo tyrałam od rana do rana, a jak już widziałam światełko w tunelu, to okazywało się, że to był nadjeżdżający pociąg. Najpierw artykuł, później sprawozdanie z realizacji grantu na zylion stron, bo przecież zamiast wydać tę kasę pożytecznie, to mogłam sobie tira lodów kupić, więc musiałam się wyspowiadać w formie pisemnej. A jak już to ogarnęłam, to dostałam radosnego maila od koleżanki, że tak sobie mailowała ze znajomym dutchem i pomyśleli, że może byśmy jakiś międzynarodowy zlot hodowców motyli zorganizowali. Bo przecież lubimy pracować, prawda? Tia, lubimy tyrać aż nam się pot z czoła strumieniami leje. No.

A zapomniałabym, pavulonova wigilia była i było tak fajnie, że aż sąsiad i "milicja" się do nas próbowała wprosić. I to dwa razy.

A teraz idę spać, bo przestaję panować nad zamykającymi się powiekami. Thiao!

8.12.2011

łajza ale w szpilkach

Czasy się zmieniają, ludzie się zmieniają, faceci się zmieniają, kolor włosów się zmienia, ba nawet ostatnio się okazało, że Państwo Pavuloństo się zmienia i potrafimy umówić się na wigiliowanie bez marudzenia, przekładania i wyzywania się od dzjadów. Jest jedno, co się nie zmienia - głupota panny k. aka autorki tych grafomańskich popisów. Jakiś rok temu, o tej samej porze pisałam Wam, że pierwsze przykazanie w fabryce, to "nie okłamuj szefa swego". Pisałam? Pisałam. Wiłam się jak piskorz albo węgorz w potrzasku i zaklinałam się na wszystkie świętości, że więcej tak nie będzie, nigdy przenigdy, bo to była bolesna lekcja. I co? I kurka wodna, w tym roku to samo! Dokładnie:
Szeffo: k., napiszesz artykuł?
k.: Pewnie, na kiedy?
Szeffo: 30 listopada.
k.: a to spoko.
I k. zapomina, a właściwie wypiera informację o pisaniu, bo jakoś jej nie na rękę i się na twórczość naukową nie składa. Taka karma, co zrobić.
Z dwa tygodnie później:
Szeffo: k., pamiętasz o artykule?
k. Pamiętam, pamiętam, co miałabym nie pamiętać.
Dalej proces zapominanio-wyparcia ma się wyśmienicie.
1 grudnia, Szeffo: k. masz artykuł, minął deadline...?
k: Eeeee...kończę, może być po weekendzie?

FUCKKKKKKKKKKKKKKKKKKKKK!!!!!!!!!!!!! I siedziałam cały weekend próbując wymóżdżyć 40 000 angielskich znaków. I powiem Wam, że 40 tyś. znaków, to jest zajebiście dużo znaków, to jet dwa razy tyle, co 20 tyś. znaków. Masakra w czystej postaci, krew, pot, łzy i mój pokręcony w ósemki i supełki kręgosłup, który zaprotestował już po kilku godzinach spędzonych przy biurku. Wszystkie proszki przeciwbólowe, jakie były w domu pochłonęłam, jak dropsy, łaziłam pół godziny po moim 30 metrowym apartamencie, kręcąc się jak smród w gaciach, w poszukiwaniu voltarenu, który stał w łazience na półce, dokładnie na wysokości mojego wzroku, a jak bolało, tak bolało. Czułam się jak w jakimś cholernym obozie pracy, wszystko mnie boli, ledwo żyje i patrzeć nie mogę już na tę robotę, ale tyrać trzeba, bo taśma się przesuwa. I przelewająca czarę goryczy świadomość, że to wszystko na własne życzenie! Sadomasochizm naukowy. Voila!

Ale szczyt mojej życiowej łajzowatości osiągnęłam w poniedziałek. Zaczęło się nawet nieźle, bo w ramach częściowego złagodzenia sobie męki wygenerowanej przez pisanie artykułu, postanowiłam zakupić sobie piękne, czerwone szpilki. Cudowne po prostu, miękka licowana skóra, soczysty kolor, smukła szpileczka, no wprost wymarzone do sunięcia po fabrycznych korytarzach. I jak już je przyniosłam do domu, to musiałam przetestować, czy rzeczywiście mogę stać w nich przy taśmie 10h czy też nadają się tylko na bankieciki i rozbierane randki, żeby postać i ładnie powyglądać a później szybko zdjąć. Przebrałam się więc z odzieży roboczej w odzież domową, przywdziałam szpilki i testowałam na panelach. Za czas jakiś, Panna k., z bliżej nieznanych powodów, postanowiła ugotować zupę. Ogórkową. Sprawa nie jest specjalnie skomplikowana: kostka rosołowa, tarte ogórki kiszone i zupa zasadnicza się gotuje. W drugi garnek makaron (dziwny nawyk kulinarny jedzenia zupy ogórkowej z makaronem zaszczepił mi mój ex-współlokator, poza tym eliminuje to niefajną akcję obierania ziemniaków). Zupa się gotuje, makaron też. Jest szansa na sukces. Cedzak do zlewu, garnek w dłonie, ciach, wylane. I tak patrzę, patrzę, patrzę. I jedyne, co mogłam powiedzieć, to kur***. Garnki mi się pomyliły i odcedziłam do zlewu zupę zamiast makaronu. Sytuacja była na tyle dziwna, że nawet się nie zdenerwowałam, tylko stałam tam w tych czerwonych szpilach, dresiku i uwierzyć jakoś nie mogłam. Perfekcyjnej Pani Domu, to jednak ze mnie nie będzie, nijak. No ale podobno, mężczyźni, którzy uważają, że miejsce kobiety jest w kuchni, najprawdopodobniej, nie wiedzą co z nią zrobić w sypialni.

27.11.2011

platynowa perła

Pierwsza część postu nie będzie dla prawdziwych facetów, bo oni podobno znają tylko trzy kolory: fajny, pedalski i chujowy, a tutaj potrzeba wizualizacji kolorystycznej na wyższym poziomie wtajemniczenia. Wyobraźcie sobie dwa kolory: platynę i perłę. A teraz mix platyny z perłą. Przy założeniu, że kolor bazowy to jasny blond, jak myślicie, jaki kolor powstaje po nałożeniu owego mixu platyny z perłą na wspomniany blond? Platynowy blond? Perłowy blond? Fiolet? Siwy? Zielony? Sino-papuziasty w różowe ciapy? Nie, kur....de blaszka, no brąz, jak w mordę strzelił. I ten kolor ma się tak do perłowo-platynowego, jak ja do chińskiego aktywisty ludowego. A panna M. mówiła, że szampan z wanilią byłby lepszy.

Jakby tego było mało, to leje deszcz, który zapewne nad ranem postanowi zamarznąć i jutro, do zamiejscowej fabryki, na gościnne występy posunę bobslejem, albo przywdzieję peugeotowi łyżwy na koła, do tego kablówka-prowajder zastrajkował i desperatek dzisiaj nie będzie. A to nie jest dobrze, absolutnie. Co prawda, tak czy siak, miałam zamiar opierd...tzn. przeprowadzić rozmowę wychowawczą z naszą młoda polską inteligencją w zamiejscowej fabryce, ale dzisiejszy zbieg katastrofookoliczności może nieco zradykalizować moje środki wychowawczo-dydaktyczne. Poniedziałki są gównianymi dniami, ale żeby niedziela? To już znęcanie się nad robotnikami.

ps. pooglądałam sobie mojego ulubionego seryjnego mordercę na noc, teraz tylko czekać na kolorowe sny. Ciekawe, kto kogo wykończy tym razem i czy krew będzie lała się po ścianach, bo ostatnio, na przykład, śniło mi się, że zorganizowałam bankiet na dachu stacji benzynowej i wysadziłam w powietrze wszystkich gości, uprzednio ewakuując się kanałem wentylacyjnym.

14.11.2011

Kto powiedział, że post musi mieć tytuł? No kto? Właśnie i dlatego dzisiaj tytułu nie będzie.

Faktycznie, nie taki poniedziałek zły, jak go w weekend malują, trochę przesadziłam z moim złorzeczeniem, nawet ze strażniczką miejską nie musiałam się wykłócać, mimo że nadal uważam, że oczywiście to ja miałam rację. I szczęście owej strażniczki, że mi mandatu wlepić nie chciała, co nie zmienia faktu, że na pouczenie też nie zasłużyłam. Nie stałam w żadnej bramie i basta.

A rano, bladym świtem, kiedy, wlokłam moje zwłoki na parking, żeby teleportować się do grudziądza odkryłam, że u nas w mieście, to jednak szlachetni i praworządni ludzie mieszkają - samochód 3 dni stał otwarty i wyobraźcie sobie, że radio jest, nawigacja jest, nawet wino i czekolada nietknięte. No wiara w ludzi mi wraca.

Ps. Z cyklu zasłyszane na korytarzu, o kandydacie na męża: "Ja wiem czego chce. Najlepszy byłby George Cloney. Ale wyższy. I Żyd."

ichy-meryzie

Jeśli stopień pokręcenia snów jest wprost proporcjonalny do stopnia pokręcenia psychofizycznego na jawie, to niedługo dostanę, gołębiem pocztowym, skierowanie na leczenie zamknięte. Dzisiaj śniło mi się, że koleżanka chciała mnie zamąż-wyswatać z jakimś chińczykiem, który potrzebował żony polki, tylko żeby go z powrotem do Chin nie wyeksportowali. I chciał mi za to 100 tyś. zaoferować! Wahałam się, wahałam, aż w końcu owa koleżanka sama się za niego wydała i prosiła, żebym nie mówiła jej chłopakowi, bo może się nie domyśli. Ja po czasie nawet jakby żałowałam, bo 100 tysiaków poszło się gonić, w sumie za nic, ale na szczęście okazało się, że ten chińczyk miał brata bliźniaka, który był koreańczykiem, który też potrzebował żono-wizy i czekając na mnie zasnął w urzędzie imigracyjnym na lotnisku. Co było dalej nie wiem, bo na szczęście się obudziłam.
Może to brak planowanego resetu systemu rzucił mi się na złącza? Zawsze lepiej tłumaczyć sobie, że to powód a nie że kompletnie sfixowałam. A może na to zwolnienie dają? hmmm...

Mała dygresja, nie związana z tematem mi się nasunęła - otóż wieść gminna niesie, że działy IT, to zwykle najbardziej ekscentryczne braki w fabrycznym kołchozie i moja ostania wizyta w naszym fabrycznym IT tylko utwierdziła mnie w tym przekonaniu. Cale zdarzenie tak bardzo ocierało się o granice absurdu i abstrakcji z lekką nutą sarkazmu, że nawet nie spróbuję tego odtworzyć. Anyway...informatycy to jednak dziwny naród. Szczególnie w fabrycznym stadzie. Tak mi się przypomniało apropos resetu ze znajomym laptoko-lekarzem.

Poza tym, to mam coroczną, cykliczną, listopadową niemoc twórczą i po prostu nic nie mogę, czasami nawet i chcę, ale za nic nie mogę. Straż miejska za to może, w ten weekend postanowiła zażądać ode mnie wyjaśnień w sprawie utrudniania wyjazdu z bramy, która jest dokładnie po drugiej stronie ulicy niż mój samochód! Wtf ja się zapytowuje??? A jutro poniedziałek, aż strach się bać, co mnie czeka, biorąc pod uwagę roboczo-wycieczkę do grudziądza i wizytę w wyżej wspomnianej straży wiejskiej. Na wszelki wypadek zrobię się jutro na sierotę bożą, takim wymiar sprawiedliwości łatwiej odpuszcza, bo zawsze chętniej pomagamy tym, co mają gorzej niż my. A Ci, co mają lepiej niech się męczą/płacą, a co. Należy im się.

12.11.2011

***

Są takie dni, kiedy od czekolady i wina się nie ucieknie. No można bronić się rękoma i nogami, zapierać się, jak żaba błota, barykadować w pokoju, łazience, gdziekolwiek, ale czekolada i wino tak, czy siak człowieka dopadną. I w takie dni nie warto się właściwie bronić, bo szkoda czasu i nerwów. Sprawdzić domowe zasoby i w zależności od wyniku kontroli: 1)bezzwłocznie przystąpić do konsumpcji, 2)udać się do najbliższego sklepu, zanabyć co trzeba, po czym niezwłocznie przejść do punktu 1). I niech słowo ciałem się stanie.

8.11.2011

czechosłowacja

Powróciłam z czeskiego zesłania roboczego i do końca listopada nie wybieram się dalej niż 200 km od Torunia. Mowy nie ma. Podróże kształcą, ale bez przesadyzmu. W sumie w pepiczkowie było hmmm... zabawnie. Niewątpliwym plusem był apartament w hotelu ze 2 razy większy niż moje mieszkanie i szampan na śniadanie. Do takich standardów to ja bym się mogła przyzwyczaić. Poza tym, to jak to na delegacjach było dużo jedzenia i picia, small talków, obietnic współpracy, uścisków dłoni, giftów, wymiany wizytówek, jedzenia i picia i znowu jedzenia i picia. Ja powinnam do diety na delegacji dostawać dodatek za pracę w szkodliwych warunkach i kartę na fitness. Absolutnym hitem było 45 minutowe spotkanie, podczas którego sekretarka podała kawę, zimne napoje, wino, ciasto, deskę serów i wędliny. 45 minut! To samo spotkanie było wyjątkowe pod każdym względem, bo ja nie mówię po czesku, dziekan ichniejszgo wydziału nie mówił ani po angielsku ani po polsku. Tośmy se pogadali, że ho ho. Poza tym, to czechy zapamiętam, jako kraj bardzo niepoprawny politycznie - tam wszystko reklamuje się na tzw. "gołą babę". Półnagie panie wyglądają z każdego bilbordu i nieistotne, czy jest to gładź szpachlowa, jeansy czy sok pomarańczowy, goła baba być musi.

I jak już wróciłam, to rzeczywistość musiała brutalnie zdzielić mnie po twarzyczce. W nocy wypier**się o segregator zostawiony, przeze mnie samą, na podłodze, przed zderzeniem z podłogą lotem koszącym przewróciłam stojak z kolczykami, które będę pewnie jeszcze przez miesiąc kompletować. Ale nic, wstaję rano, mamy poniedziałek, plan miałam taki, ze zabiję go uśmiechem i dobrym samopoczuciem. I się tak szczerzę się od samego rana, idę na parking i jedyne, co mogę wydobyć z mojej młodej piersi, to "kur***", znowu jakiś matoł urwał mi lusterko, fuck, fuck, fuck. W ciągu 1,5 roku, to jest 3 urwane mi na parkingu lusterko! Ale nic, taśma izolacyjna w ruch i reperuję, bo jakoś trzeba do roboty dojechać. I co? I mi kawałek plastiku z siłą młotka łamie paznokieć, że aż krew się leje po szybie. Fuuuuuuck! Tyrając w fabryce doszłam do wniosku, że muszę jakoś się odstresować a wiadomo "stay calm and go shopping". To popełzłam do świątyni konsumpcji i zanabyłam sobie nową elektro-zabaweczkę, zaniosłam do domu i co? I etui za małe, karta sim powinna być kartą micro sim, żeby pasowało i ogólnie jakoś tak mało fajerwerków. Ja się spodziewałam cudów na kiju, a tu szara rzeczywistość. Chyba będę musiała to porządnie zapić, dobrze, że umówiłam się ze znajomym laptoko-lekarzem na małe kacobranie w tym tygodniu, to jest nadzieja na reset systemu. Reset, reset, reset, reseeettttt!

Ps. Tekst tygodnia - facet to nie czechosłowacja, nie może się podzielić.

nakarm nowe rybki