21.08.2009

patataj

Każdy, kto mnie trochę zna, wie, że zwierzęciem sportowym to ja nie jestem. Zasadniczo to pływam z rozsądku, bo kręgosłup mam w esy-floresy powyginany, jeżdżę rowerem, bo nie mam auta, biegam, bo mi autobus albo tramwaj ucieka. No. Każdy też wie, że jedyną moją sportową pasją, do której mam serce i nie kierują mną żadne rozsądkowo-zdrowotno-komuikacyjno-konsumpcyjne pobudki, są konie. Patataj, patataj, patataj. Niestety od czasu, kiedy porzuciłam dom mój rodzinny i udałam się na piernikowe zesłanie, to nieco rzadziej jeżdżę, rzekłabym, ze sporadycznie. A jazda konna, to nie jazda rowerem - to się zapomina. I tak od tygodnia obijam sobie tyłeczek i uda, łydki mam wygięte, jak na beczce, ale co tam. Jest super, jest extra, znowu czuję wiatr we włosach, adrenalinę i ten rodzaj wolności, jaki daje tylko i wyłącznie sport. Woooow. I nic to, że wszystko mnie boli, że mam zakwasy, że bolą mnie mięśnie, o których istnieniu dawno zapomniałam, nic że nie mogę złączyć nóg razem, wchodzić po schodach, ani zginać nóg, bo wyję z bólu. Jest pięknie. I chcę mieć własnego konia, tylko jeszcze nie wiem, czy stać mnie na taką extrawagancyję.

O.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

nakarm nowe rybki