Czas sobie leci, życie toczy swoim torem a ja czuje się, jak wykolejona lokomotywa, co ją jakiś nawiedzony zawiadowca ruchu skierował na owy na maxa pogięty i pokręcony tor. Moje zeszło tygodniowe kłopoty z parkowaniem, to był pikuś, może nawet pan pikuś. Popierdółka jakaś. Wracam sobie w piątek późnym wieczorem do domu, oddaje się mojej absolutnie najulubieńszej na świecie rozrywce, czyli prasowaniu stosów ubrań aż tu nagle słyszę jakieś dźwięki wydobywające się spod zlewu w kuchni. Myślę sobie, że to pewnie te bakterie, co ich domestos nie zabił albo mały głód podstępnie włazi inną drogą do domu. Otwieram szafkę a tam co? A tak wrząca woda sika mi po oczach, w zasadzie, to rozlewa się wszędzie a ja stoję, jak osłupiała, bo generalnie, tego się nie spodziewałam. Jak już ogarnęłam blond-umysłem złożoność sytuacji, to woda zlewała mi już regał z książkami oraz wypływała całkiem konkretnym strumyczkiem spod lodówki i szafek w kuchni. Cudnie. No to biegam, jak kotka na gorącym blaszanym dachu, kręcę wszystkimi dostępnymi wajchami na prawo i lewo. I nic. Środek nocy a ja stoję po kostki w wodzie. Na szczęście przyjechał sąsiad na białym rumaku i rycersko coś tam zakręcił, pokręcił i zatamował czwartą falę powodziową. Co nie zmienia faktu, że pół nocy walczyłam z odwadnianiem mojego mieszkania, oczywiście słowo ciałem się stało i dnia następnego sąsiadka przyszła poinformować mnie, że jej świeżo malowany sufit przyozdobiłam artystycznym gąszczem wodnych zacieków. Fuck, rzec się chce. Ale nic to, dzisiaj wieczorem zaczęła buntować się lodówka i dla poprawy nastroju czeka mnie rozmrażanie bestii. Wrrrrrrrr
A tak poza tym, to najadłam, żeby nie powiedzieć nażarłam się malin i teraz mi niedobrze. O.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz