Po wsi chodzą plotki, że ludzie uczą się na błędach, szczególnie własnych. No to albo plotki kłamią, albo ja jestem wyjątkiem potwierdzającym regułę. Jedna praca magazynerska, druga praca magazynierska, artykuły, konspekty i inne pierdoły, a ja nadal NICZEGO się nie nauczyłam. Nul, zero wniosków, poprawy, głębszej refleksji, czy czegoś innego wynikającego z doświadczenia życiowego. Przy doktoracie robię dokładnie to samo, co zawsze. Identycznie, jak na ksero. Wszystko na ostatnią chwilę wspomagane totalnym wyparciem i zaprzeczeniem. Ja? Doktorat? Pisać? Badać? Nieeee, no w życiu, pomyłka jakaś. Przecież trzeba wyprać firanki i zasłony (nawet jak ich nie mam), trzeba umyć okna, drzwi, koniecznie odsunąć szafki w kuchni i tam też posprzątać, trzeba przesadzić posiadane roślinki i koniecznie posadzić nowe, absolutnie koniecznie jest robienie domowego pesto, sałatek, galaretek i innych kulinarnych wynalazków, poza tym trzeba pomyśleć o nowym image - bo przecież ile można być blondynką? Na koniec konieczne jest przemyślnie wszystkich swoich życiowych wyborów, tych przeszłych i przyszłych. Później należy dojść do wniosku, że życie wymaga gruntownej przebudowy, a to przecież wymaga równie gruntownej refleksji. I tak w koło.
Jak tak dalej pójdzie, to ja prędzej dostanę do redagowania kolumnę kulinarną w "pani domu" niż tytuł doktora.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz