Zastanawiam się skąd się bierze syndrom nic-nie-chcenia. Bo niby nic szczególnie zajmującego nie robię (w sensie dużej ilości wolnego czasu) a dni mijają tak niepostrzeżenie, że mamy już 14. stycznia a ja ciągle nie zrobiłam nic, co przybliżyłoby mnie do pomyślnego zaliczenia semestru zimowego. Nic a nic, a moi współtowarzysze i współtowarzyszki naukowo-uczelnianego wyścigu szczurów to i owszem. No nie próżnują, eseje piszą w tempie huraganu Emma. Cóż, jedni pracują więcej inni mniej. Tak już świat jest ułożony. A wojownik światła ze mnie kiepski, więc ja tam najmniejszego zamiaru z porządkiem natury walczyć nie mam. Jak przyjdzie deadline, przyjdzie i ochota do pracy.
Zastanawiam się, jak to możliwe, że napisałam pracę magisterską pracując 8 h dziennie? Z obecnej, najczęściej horyzontalnej, perspektywy wydaje mi się to nieprawdopodobnym wyczynem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz