8.12.2011

łajza ale w szpilkach

Czasy się zmieniają, ludzie się zmieniają, faceci się zmieniają, kolor włosów się zmienia, ba nawet ostatnio się okazało, że Państwo Pavuloństo się zmienia i potrafimy umówić się na wigiliowanie bez marudzenia, przekładania i wyzywania się od dzjadów. Jest jedno, co się nie zmienia - głupota panny k. aka autorki tych grafomańskich popisów. Jakiś rok temu, o tej samej porze pisałam Wam, że pierwsze przykazanie w fabryce, to "nie okłamuj szefa swego". Pisałam? Pisałam. Wiłam się jak piskorz albo węgorz w potrzasku i zaklinałam się na wszystkie świętości, że więcej tak nie będzie, nigdy przenigdy, bo to była bolesna lekcja. I co? I kurka wodna, w tym roku to samo! Dokładnie:
Szeffo: k., napiszesz artykuł?
k.: Pewnie, na kiedy?
Szeffo: 30 listopada.
k.: a to spoko.
I k. zapomina, a właściwie wypiera informację o pisaniu, bo jakoś jej nie na rękę i się na twórczość naukową nie składa. Taka karma, co zrobić.
Z dwa tygodnie później:
Szeffo: k., pamiętasz o artykule?
k. Pamiętam, pamiętam, co miałabym nie pamiętać.
Dalej proces zapominanio-wyparcia ma się wyśmienicie.
1 grudnia, Szeffo: k. masz artykuł, minął deadline...?
k: Eeeee...kończę, może być po weekendzie?

FUCKKKKKKKKKKKKKKKKKKKKK!!!!!!!!!!!!! I siedziałam cały weekend próbując wymóżdżyć 40 000 angielskich znaków. I powiem Wam, że 40 tyś. znaków, to jest zajebiście dużo znaków, to jet dwa razy tyle, co 20 tyś. znaków. Masakra w czystej postaci, krew, pot, łzy i mój pokręcony w ósemki i supełki kręgosłup, który zaprotestował już po kilku godzinach spędzonych przy biurku. Wszystkie proszki przeciwbólowe, jakie były w domu pochłonęłam, jak dropsy, łaziłam pół godziny po moim 30 metrowym apartamencie, kręcąc się jak smród w gaciach, w poszukiwaniu voltarenu, który stał w łazience na półce, dokładnie na wysokości mojego wzroku, a jak bolało, tak bolało. Czułam się jak w jakimś cholernym obozie pracy, wszystko mnie boli, ledwo żyje i patrzeć nie mogę już na tę robotę, ale tyrać trzeba, bo taśma się przesuwa. I przelewająca czarę goryczy świadomość, że to wszystko na własne życzenie! Sadomasochizm naukowy. Voila!

Ale szczyt mojej życiowej łajzowatości osiągnęłam w poniedziałek. Zaczęło się nawet nieźle, bo w ramach częściowego złagodzenia sobie męki wygenerowanej przez pisanie artykułu, postanowiłam zakupić sobie piękne, czerwone szpilki. Cudowne po prostu, miękka licowana skóra, soczysty kolor, smukła szpileczka, no wprost wymarzone do sunięcia po fabrycznych korytarzach. I jak już je przyniosłam do domu, to musiałam przetestować, czy rzeczywiście mogę stać w nich przy taśmie 10h czy też nadają się tylko na bankieciki i rozbierane randki, żeby postać i ładnie powyglądać a później szybko zdjąć. Przebrałam się więc z odzieży roboczej w odzież domową, przywdziałam szpilki i testowałam na panelach. Za czas jakiś, Panna k., z bliżej nieznanych powodów, postanowiła ugotować zupę. Ogórkową. Sprawa nie jest specjalnie skomplikowana: kostka rosołowa, tarte ogórki kiszone i zupa zasadnicza się gotuje. W drugi garnek makaron (dziwny nawyk kulinarny jedzenia zupy ogórkowej z makaronem zaszczepił mi mój ex-współlokator, poza tym eliminuje to niefajną akcję obierania ziemniaków). Zupa się gotuje, makaron też. Jest szansa na sukces. Cedzak do zlewu, garnek w dłonie, ciach, wylane. I tak patrzę, patrzę, patrzę. I jedyne, co mogłam powiedzieć, to kur***. Garnki mi się pomyliły i odcedziłam do zlewu zupę zamiast makaronu. Sytuacja była na tyle dziwna, że nawet się nie zdenerwowałam, tylko stałam tam w tych czerwonych szpilach, dresiku i uwierzyć jakoś nie mogłam. Perfekcyjnej Pani Domu, to jednak ze mnie nie będzie, nijak. No ale podobno, mężczyźni, którzy uważają, że miejsce kobiety jest w kuchni, najprawdopodobniej, nie wiedzą co z nią zrobić w sypialni.

2 komentarze:

nakarm nowe rybki